czwartek, 18 grudnia 2014

Znany malarz nieznany...







Czyj to obraz, szanowni Państwo?
Założę się, że większość - ogromna większość z was, nie wie.
Och, zapewne niektórzy specjaliści, zwłaszcza, zajmujący się sztuką 
nowoczesną, zwłaszcza Ci, którym poda się informację, 
iż to "Autoportret" z roku 1933...

 

Mamy tu otóż, dzieło bardzo rzadko reprodukowane w sieci, 
o formie papierowej nie wspomnę. 
Bynajmniej, nie chodzi tu o malarza nieznanego, 
którego chciałbym Państwu dopiero polecić,
o nie, nazwisko Jego obić się musiało o większość uszu,
wymieniany jest nawet w super-ograniczonych podręcznikach
do plastyki w szkołach podstawowych...


Cóż, Autor znany jest i rozpoznawalny - lecz dzięki diametralnie 
odmiennemu dziełu.


Oto ono:






Prawda, że ten obraz jest "trochę" inny i że lepiej się wam kojarzy 
z twórczością... Kazimierza Malewicza?

Prawda?

Niemniej, oba dzieła wyszły spod pędzla tego samego artysty.
Tak, oba, i nadal nie wyczerpuje to różnorodności dokonań Malewicza,
lecz to właśnie "Czarny kwadrat na białym tle" - uznany powszechnie za pierwsze dzieło 
nie-przedstawiające, pierwszą prawdziwą, pełną abstrakcję, został okrzyknięty 
obrazem przełomowym w sztuce w ogóle, a Malewiczowi przyniósł wielką - światową sławę.
Dalsze kilka lat abstrakcyjnych poszukiwań w malarstwie, a następnie przedziwne 
formy futurystycznych projektów architektury wciąż przynosiły Malewiczowi uznanie,
sławę, słowem, spokojne życie. Spokojne życie, które wiele znaczyło między rokiem
1915, a 1928, na pewno zaś, w Rosji...
Lecz pod koniec lat 20 XX wieku Kazimierz Malewicz zerwał
z abstrakcjonistycznym "suprematyzmem" i futurystyczną architekturą,
by powrócić do malarstwa przedstawiającego i ewidentnie czerpiącego
z dawnych, symbolicznych i klasycystycznych
form sztuki zachodniej...
Niestety, nie trafił w sprzyjający czas, nie trafił w modę, którą zresztą sam niejako
 rozpoczął - kilkanaście lat wcześniej. Ba, doświadczył, jak szybko mogą się zamykać 
progi wielkiej sławy, gdy tylko malarz zechce żyć tak jak ma ochotę i tworzyć to,
co mu w duszy gra - jemu, a nie jego otoczeniu...
Nie można też wykluczyć, że sławny Malewicz "zalazł za skórę" jakimś 
mniej utalentowanym, a zarazem bardziej ambitnym artystom, a jak wiadomo, 
tacy ludzie potrafią napsuć powietrza..., oj potrafią...
Poza tym, wziąć należy pod uwagę czas powszechnej paranoi
jaką z pewnością była "rewolucja" "komunistyczna" w Rosji
( cudzysłów, ponieważ praktyka tamtych lat nijak ma się do idei... ).
Cóż, w krótkim czasie, sławny i popularny artysta niemal zniknął z oczu świata. 
Nie, nie chodziło tylko o mniejszą popularność współczesnego artysty, 
o nie, w Rosji "komunistycznej" działania niewłaściwe dla "góry" 
miały znacznie, znacznie poważniejsze konsekwencje...
W roku 1930 z powodu mniej czy bardziej poważnego oskarżenia o szpiegostwo
na rzecz Niemiec, Malewicz był aresztowany i parę miesięcy spędził 
w strasznych więzieniach NKWD.
Gdy wyszedł z więzienia nie był już wielkim malarzem, sławnym artystą.
Nie w Rosji.
Szybko otoczył go powszechny ostracyzm..., a jego malarskie poszukiwania,
 zapewne traktowane jako bunt, tylko pogłębiały złą sytuację. 
Jego życie skrócił też zapewne zakaz wyjazdu za granicę, by leczyć raka...
Tak właśnie, wcale niesławnie, w ciężkiej chorobie, skończyło się
( w roku 1935 ) życie ledwie 56 - letniego artysty.

Czemu jednak, tekst mój nosi tytuł "Znany malarz nieznany"?
Wszak, mimo tragicznego końca, abstrakcje Malewicza są znane
na całym świecie, choć miej zrozumiałe, nieledwie równie oczywiste
jak słoneczniki Van Gogha, czy "Mona liza" Leonarda...
Tak, to prawda, problem w tym, że Malewicz choć żył 56 lat,
( 1879 - 1935 ), tworzył w wielu stylistykach, bardzo wielu.
Abstrakcjonizm był ledwie jednym z okresów, eksperymentów.
Szkoda, że nie pożył dłużej, ale tak już jest, że wielcy artyści często odchodzą
"za wcześnie", wciąż twórczy, wciąż wprowadzający nowe trendy.
Czasem te trendy przyjmują się za życia artysty, innym razem musi upłynąć kilka lat,
a nawet dekad - by doceniono jego wkład w kulturę.
Choć Malewicz umierał w niesławie, biedzie, zżerany chorobą, choć wydawało się
( co słyszałem osobiście, jeszcze pod koniec lat 90' XX wieku ),
że "skończył się" - "cofnął w rozwoju pod koniec życia", w gruncie rzeczy,
był po prostu prekursorem zarówno abstrakcjonizmu, jak i współczesnego neo-realizmu,
powrotu do idei, kanonów, a przede wszystkim symbolicznych form sztuki dawnej
( !!! )


Malewicz zaczął od "klimatów" realistycznych i romantycznych,
acz sam początkowo z nimi zerwał raczej drastycznie.
Nie znamy Jego wczesnych dzieł, ponieważ spalił je w roku 1906.
Czy można dosadniej zerwać z własną twórczością?
Był jednak wówczas młodym ( 26 lat ), początkującym twórcą,
któremu, jak i wielu innym, podobały się eksperymenty awangard początku XX wieku.
Kolejne lata - między 1905 a 1915 rokiem, są czasem wielu eksperymentów,
poszukiwań własnej drogi "od sasa do lasa", między impresjonizmem, postimpresjonizmem,
fowizmem, ekspresjonizmem, symbolizmem, a nawet kubizmem...





1905

 1907


 1911


 
 1911


 
 1913


 1914


Następnie, od wystawienia w 1915 r., "Czarnego kwadratu na białym tle", rozpoczyna się
w sztuce Malewicza okres znany powszechnie, powszechnie też uznawany
za wyjątkowy i wybitny, czemu zresztą trudno się dziwić, skoro w sztuce i teorii sztuki
XX wieku dominowała idea oryginalności, nowości - jako głównego wyznacznika wartości.
I choć odwrót od awangard postępuje już od kilku dekad, ba, sztukę XXI wieku
traktuje się często - zwłaszcza na Zachodzie - jako nową erę, szczególnie w tradycyjnych
mediach tj. malarstwo - z pewnością do spuścizny sztuki XX  w.,
zaliczyć trzeba ideę indywidualizmu artystycznej wizji jako ważniejszej niż jeden,
dominujący w sztuce kanon - moda, od której są jedynie pojedyncze, wybitne wyjątki
( jakże charakterystyczna cecha dawnego malarstwa )...

Lecz choć ówczesny świat, nie tylko w Rosji, ale ogólnie, nie zaakceptował,
ba, długo otaczał milczeniem ostatnie lata życia Malewicza,
dla mnie osobiście zwrot jakiego Malewicz dokonał pod koniec lat 20 XX wieku,
jest wyjątkowo interesujący, choćby dlatego, że nie tak prostolinijny,
jak "typowy" współczesny foto i hiper realizm.
Zazwyczaj tłumaczy się ten powrót nawiązaniem do ikony, jednak mam tu dwie zasadnicze
wątpliwości - po pierwsze - nie ma u Malewicza odniesień typowo religijnych, a po drugie, 
nie były to odniesienia jednorodnie kanoniczne, czy symboliczne, co najłatwiej zauważyć np., tu:



 1930

1930

Raczej trudno byłoby te obrazy odnieść do ikony, tym bardziej ikony wschodniej...
Jest tu raczej - przemyślane odniesienie
do XIX sztuki Francuskiej..., a zatem Zachodniej.
Jeśli przyjrzymy się pozostałym formom figuracji, zwłaszcza pracy, od której rozpocząłem
swój wywód - więcej znajdziemy odniesień do klasyki malarstwa wczesnego renesansu,
sztuki Paolo Uccello, Piero Della Francesco i innych mistrzów
 Odrodzenia.
Czemu wspominam twórców wczesnego renesansu?
Ponieważ przywiązywali ogromne znaczenie do głębokiego związku między kanonem,
kanonem dodajmy, interpretowanym i / zatem jedynym w swoim rodzaju, a techniką,
czyli ogólnie - formą..., a i treścią - o charakterze głównie symbolicznym.
Można powiedzieć dosadniej: chodzi o taki rodzaj zastosowania podstawowych
środków formalnych, który sam w sobie nadaje treści charakter symboliczny...

  
 1929

 1929


 1932

1933...

Tego typu malarstwo nie powstaje z przypadku, szczególnie nie, po wielu latach rozważania
istotnych walorów czystej formy, zatem Malewicz nie "skończył się" - w ostatnich latach
swej twórczości, nie mając ku temu żadnego ( zyskownego ) powodu, dokonał
volty większej niż wcześniej, gdy namalował czarny kwadrat,
bowiem niejako - malarsko - odrzucił spojrzenie awangardowe,
złożył malarski hołd artystom przez wielu nawet dziś traktowanym
jako "niedoskonali", bo "za mało" realistyczni, lub z kolei "za bardzo" kanoniczni...


Ostatni temat rozwinę w kolejnym artykule...

P.S. 

Polecam dwa linki - szerszą biografię artysty: 
Oraz wybór prac:



wtorek, 25 listopada 2014

Genialny autoportret...




Rembrandt - autoportret. 
Moim skromnym zdaniem, jeden z kilku najciekawszych portretów w ogóle. 
To tyle, tym razem niechaj przemawia do Państwa obraz.









sobota, 1 listopada 2014

Martwa natura z wędzidłem...



Ta skądinąd wspaniała martwa natura, jedno z najlepszych dzieł tej tematyki 
w historii - autorstwa Johannesa Torrentiusa ( wiek XVII, Holandia ),
zainspirowało niegdyś jednego z najgenialniejszych polskich literatów,
Zbigniewa Herberta ( 1924 - 1998 ). 

Zbigniew Herbert obdarzony był wyjątkową wrażliwością na dzieła sztuki,
a choć w sensie naukowym był "amatorem", Jego eseje natchnęły mnie bardziej, 
niż większość tekstów typowo teoretycznych 
( o wyjątkach napiszę w najbliższym czasie ).

Zaprawdę, warto przeczytać zbiory esejów Herberta, inspirowane
Jego zamiłowaniem do sztuki..., Herbert wydał trzy zbiory: 
"Martwą Naturę z Wędzidłem", a także "Barbarzyńcę w ogrodzie", 
i "Labirynt nad morzem"...

Szczerze te lektury polecam wszystkim pasjonatom sztuki!


sobota, 5 lipca 2014

Trochę inaczej - cz. 2

Temat ciekawszy - polecam wywiady mojego pierwszego nauczyciela, dziś m.in., działacza 
pro-kultura na Pomorzu, do niedawna Prezesa okręgu gdańskiego ZPAP, a obecnie prezesa
 Zarządu Głównego - Janusza Janowskiego - z Laureatami Nagrody im. Kazimierza Ostrowskiego:

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Trochę inaczej...

Proszę Państwa, szykowałem od jakiegoś czasu cykl wypowiedzi na pewne tematy inspirowane
wątkami rodem z forum serwisu Digart.pl..., jestem już w fazie wykończeń,
lecz połowy z tego cyklu nigdy nie zamieszczę... 
Czemu? 
Ponieważ czasem warto docenić słowa mądrzejsze od własnych... 
Poniżej prezentuję link do arcy ciekawego - moim zdaniem - dialogu z artystą, artystą znanym 
mi od wielu lat, można powiedzieć nawet, że jest on moim przyjacielem, a czasem i mentorem.
W tym przypadku po prostu wiem, że treści, które zawarł w swoich odpowiedziach...,
nie byłbym w stanie sformułować równie dobrze i równie dosadnie. 

Zatem, proszę, wywiad z artystą malarzem - Piotrem Królem:

Zapraszam!

środa, 30 kwietnia 2014

Eseje / Cz. 3 - Upadek.



Cząstka dziedzictwa antycznej Grecji, kto wie, czy nie najpłodniejszego 
spośród narodów starożytności... Narodu o historii pełnej baśniowych opowieści,
których autorzy nie stronili od splatania legend z faktami, często okraszając je, 
wielo-wymiarowymi morałami.

Poeci greccy sławni są mimo upływu tysiącleci, sławni jak rzadko który współczesny
celebryta, za to, że tworzyli dzieła zdumiewająco dojrzałe, zaprzeczające przy tym
wielu mitom współczesnym, np., teorii liniowego postępu w kulturze i sztuce… (…).

Starożytna Grecja - kraina legend - o ludziach wybitnego umysłu, ducha lub
niespożytej odwagi, herosów z gatunku homo sapiens, stających co i rusz w obliczu
istot wyższych - np., bogów. Bogowie greccy też są z jednej strony niezwykli, 
z drugiej nieco naiwni, tacy…, muskularni tyrani, wykorzystujący przyrodzone im
przewagi - zarówno by rządzić, bawić się słabszymi, jak i kochliwi, uprawiający seks
na prawo i lewo, płodzący całkiem sporą trzódkę pół-bogów...

Spróbujmy na chwilę - zaprawdę wyobrazić sobie - boginki domagające się adoracji
śmiertelnych, czy wręcz osądów młodzieńców - w stylu: „powiedz przecie, kto jest
najpiękniejszy w świecie”...

Starożytna Grecja..., kraina, w której po raz pierwszy człowiek został wyniesiony 
do rangi wizerunku podobnego bogom i nie, jak w Egipcie, na chwilę, jedno
pokolenie, jako "wypadek przy pracy" w skali cywilizacji..., oj nie.
Ba, nierzadko przecież człowiek zwykły, śmiertelny, miał być bogów owych kochankiem / 
kochanką, a z związków rodziły się "mieszańce", na pozór tyko
ludzkie...
Człowiek, śmiertelnik, sam w sobie mógł zdobyć sławę niemal równą swym 
bogom, czy to w wojnach, czy w zawodach sportowych, którym również Grecy nadali, po raz pierwszy w dziejach, wartość nadrzędną nawet nad obyczajem religijnym... 
Lecz żyli tam - budując wiekopomną moc swego kraju - i genialni artyści, wspomnijmy choćby twórcę Kolosa z Rodos !
Architekci ( Akropol ! ).
Nieprawdopodobnie dojrzali w swych teoriach naukowcy i filozofowie - jak choćby:
Tales z Miletu, Anaksymander z Miletu - mniej znany od Talesa, a dużo wcześniejszy niż nasz Darwin - ewolucjonista - twórca idei, iż życie wyszło z wody…, Parmenides
z Elei - twórca metody analitycznej zwanej do dziś Dedukcją, Hekatajos z Miletu 
- pierwszy realny podróżnik i odkrywca - protoplasta geografów i etnografów współczesności…, Euklides - twórca podstaw matematyki, których uczymy się do
dziś, Demokryt z Abdery - głosił, iż świat zbudowany jest z atomów ( ! ), Pitagoras, Hipokrates, Sokrates, Arystoteles, Platon, Archimedes…, długo, jakże długo jeszcze można by wymieniać.

Starożytna Grecja, kraina, która zrodziła tak wielu geniuszy

My, potomkowie barbarzyńców ze Wschodu i Północy - którzy przed tysiącami lat,
gdy Grecja kwitła - żyli w ziemno-drewnianych gródkach, walczyli krzemiennymi ostrzami o skrawki ziemi, szukali żywności w puszczy..., i częściej wojowali 
z niedźwiedziami, turami, niż z innymi nacjami…, powinniśmy być z siebie dumni, 
jak i inne narody. Ale...

Choć Grecy ostatecznie ulegli silniejszym, ich kultura, paradoksalnie, dogłębnie zapłodniła i myśl przyszłości narodu najeźdźców. 

W każdym razie, dzięki Rzymianom, samozwańczo zwącym się onegdaj jedyną słuszną Cywilizacją, znamy pewną część dziedzictwa Grecji...
Gdy Starożytni Rzymianie w końcu oddali pałeczkę rządów innym nacjom, schedę starożytnych geniuszy przejęli…, kto?
W sporem mierze, także i nasi przodkowie.
Zatem, choć nasi praprzodkowie sprzed 2-3 tys. lat w niczym nie przypominali Starożytnych Greków..., my też w końcu stworzyliśmy świat warty Uwagi.
Ba, tworząc własne światy i kultury, nie tylko czytamy dawne pisma, badamy pozostałości przyrządów, świątyń i artefaktów sztuki - lecz również wiele z mitów 
i idei Starożytnych próbujemy wciąż reinterpretować, czasem nawet wzbogacać, 
a zawsze odświeżać.
Wracamy do nich, badamy je i mierzymy się z nimi w literaturze, sztuce, 
w przetrwaniu idei olimpiad i ogólnie - zawodów sportowych...
Znacząco poszerzyliśmy dziedzictwo ludzkości w sztuce, technice, a i wiedzę we wszelkich dziedzinach nauki…
W czasach nowożytnych także żyło i żyje wielu geniuszy, choć nie jestem pewien, 
czy tak wielu, byśmy wypadli porównywalnie lepiej ( w skali czasu i statystyki )...

Jednym z najlepszych przykładów trwania i reinterpretacji starożytnych mitów jest popularność opowieści - o pierwszym podniebnym zwycięstwie rozumu i wyobraźni 
- nad prawami natury.
Pierwszy lot w przestworzach - z punktu widzenia współczesnej nauki - jest czystą
fikcją. Przynajmniej, jeśli przytaczać mitologiczne „fakty” i bezrefleksyjnie poddawać
je badaniu współczesnych zwolenników prostej analizy szkiełka i oka.
Lecz przecież i opowieść o Troi uważano za bajędę poprzez to, co w tej opowieści było nadnaturalne, a jednak Troja istniała i rzeczywiście gwałtownie upadła…
Tak, czasem trzeba spojrzeć na mit bez lupy, tak jak od obrazu trzeba czasem odejść
o kilka kroków, uważnie się przyjrzeć z odpowiedniej perspektywy, pomyśleć…
Nie trzeba brać zapisków artystów..., zbyt dosłownie, bezrefleksyjnie, nie trzeba analizować 
ich tak, jakby były, czy nawet pretendowały do miana czystej historiografii przeszłości.
Nie ma większego sensu w analizie sztuki jako zapisu zjawisk - które same w sobie były poddane granicom wyobraźni nosicieli mitu - dziesiątków pokoleń, które pieszo i na pokładach okrętów przemierzały świat…
Mnie osobiście, od lat, od początku obcowania z bohaterami tej opowieści, zdumiewa, że lot, osiągnięcie samo w sobie arcy-wybitne, w naszej kulturze, przedziwnym zrządzeniem losu, nie stał się najpopularniejszym aspektem mitu - a wręcz odwrotnie 
- stał się nim…, upadek.

Ikar, głuchy na wszelkie rady, bynajmniej, nie z powodu wady słuchu, lecz młodzieńczej buty. 
Buty, arogancji - nie odwagi - jaką wielu chciałoby mu przypisać.
Odwagę mierzy się skalą problemu, z którym człowiek się mierzy.
Ikar nie mierzył się z niczym, jego zadaniem było tylko słuchać, naśladować i przeżyć.
Zginął, bo przecenił swoją rolę, swoje możliwości, bo zachłysnął się nie swoim pomysłem,
nie swoją zasługą.
Ikar, to ten, który spadł, zaledwie..., syn Geniusza.

Opowieść, a właściwie śmierć syna Dedala, zainspirowała ( m.in. ), jednego z największych
mistrzów malarstwa: Pitera Breughla Starszego.
Jego dzieło pochodzi z okresu, gdy powrócił z kilkuletniej podróży do Włoch.
Choć Breughel nie naśladował nigdy stylistyki „typowego” malarstwa włoskiego, wydaje mi się,
że trudno zaprzeczyć wpływom podróży do Italii, na powstanie obrazu pt. „ Upadek Ikara”.

 
























Obraz namalowany został między rokiem 1555, a 1560, możliwe nawet, że praca nad nim faktycznie
trwała pięć lat - nie byłoby to z pewnością niczym szczególnie dziwnym - biorąc pod uwagę choćby
tylko typową złożoność ówczesnej technologii. Kompozycja tego dzieła nie odbiega od innych
przedstawień Autora, konstruowanych w formie rozległego pejzażu. Jednak ówczesne i współczesne
rozumienie pejzażu więcej dzieli, niż łączy. Przede wszystkim, nie było wówczas konieczności
trzymania się iluzji konkretnego miejsca, przesadnego realizmu w przedstawianiu postaci ludzkiej,
czy trzymania się określonych ram czasowych. O konstrukcji obrazu raczej rzadko decydowało
chwilowe natchnienie, zachwyt ładnym miejscem. 
Najwyższą wartość często gęsto miały przemyślenia autora, metafory i wyobrażenia mające oddać
Jego wizję, myśli i artystyczne cele.
Obraz jest więc wynikową przemyśleń i wniosków malarza, a motyw ma znaczenie podrzędne,
jest środkiem, zaledwie nośnikiem realnych wartości - treści.

O czym zatem Autor opowiada...?
Zacznę jak należy, od opisu poszczególnych kształtów wypełniających przestrzeń obrazu.
Rozległa panorama ogromnej, morskiej zatoki, rozświetlona promieniami zachodzącego słońca.
Pierwszy plan wypełnia ląd, jakby wzgórze schodzące ku wodom. Ląd opada ku prawej, z lewej
sięgając wysoko, niemal do 2/3 wysokości płótna. Rozwiązanie, które pozwoliło autorowi
wyczarować dla naszych zmysłów iluzję wielkiej głębi..., odległego ramienia nadmorskiej zatoki.
Gdy pierwszy plan pozostaje w cieniu, tam "daleko" wszystko wręcz roztapia się w słonecznym
blasku. Odległe ramię zatoki, opadając w kierunku morza, kończy się wizją dużego,
portowego miasta.
Morze aż do prawej krawędzi płótna, pełne jest różnej wielkości wysepek i skał.
Woda kołysze wiele większych i mniejszych łodzi i okrętów - niektóre odlegle - są jak obłoczki
o trójkątnym kształcie. Jeden okręt ukazany jest na tyle blisko, że zauważyć można szczegóły
budowy, takielunek, czy maleńkie figurki żeglarzy. Statek kieruje się ku linii horyzontu, a zapewne
i dalej, ku ledwo co muśniętym przez Europejczyków, nieznanym ziemiom.
Droga żeglarzy nie jest ani łatwa, ani bezpieczna czy pewna, istnieje spore ryzyko,
że jedynym lądem, który uda im się obejrzeć z bliska u kresu podróży, będzie morskie dno... 
Czemu tylu podróżników w dziejach ludzkości, podejmuje ryzyko dalekich eskapad w nieznane? 
Może tkwi w nich, ukryty głęboko na dnie duszy, pierwiastek tego samego geniuszu, który sławi mit
pierwszego lotu w przestworzach i pierwszej katastrofy, zakończonej w nieprzebytych głębinach?
Bliżej pierwszego planu, na brzegu ( z prawej ), widzimy siedzącego wędkarza.
Zajęty swym hobby, nie zwraca na nic uwagi.
Zarzuca właśnie kijek z sznurkiem i hakiem uczynionym zapewne z rozklepanego gwoździa…,
narzędzie jakże prymitywne, a zarazem podobne wyrafinowanym, współczesnym wędkom.
Obok niego kubek, co zawiera? Robaki, a może coś na rozgrzewkę?
Bliżej widzimy pasterza - stoi oparty na kiju i patrzy w niebo - obok pies i stadko owiec, czarnych
i białych ( białych jest, jak zwykle..., więcej ). I w końcu, najbliżej widza rolnik - oracz.
Pracuje właśnie, kierując koniem ciągnącym plug. Jest tak skupiony na swej niełatwej pracy,
że nie zauważyłby nas nawet, gdybyśmy mogli realnie zjawić się tam i obserwować jego trud.
Podobnie, jak wieloplanowy jest pejzaż, różnorodne są zajęcia wypełniających go postaci.
Niemniej nie można nie zauważyć, że każda z postaci, każde z zajęć, istnieje jakby w swoim
własnym małym świcie, ograniczonym do określonych zadań lub przyjemności, do ram określonych
wyborami i koniecznościami dnia codziennego.
Nie dotyczy to tylko tytułowego Ikara, który tonie właśnie.
Maleńki w skali obrazu rozprysk wody, blisko prawego, dolnego rogu obrazu, pomiędzy okrętem,
a łowiącym rybki wędkarzem. Widzimy nogi, jedno ramię, i parę opadających, białych piór.
Upadek z wysoka, nieodwołalna, szybka śmierć.
Zanim przejdę dalej, wrócić muszę na chwilę do opisu pejzażu, do cech wyróżniających ten obraz,
sugerujących - może bardziej niż symbolika - jakie były źródła motywacji twórcy.
Gama barw, rzecz w malarstwie nie do pominięcia. Nie ma chyba innego obrazu Pitera Breughla
w barach tak chłodnych, jasnych, zielonkawych miejscami i ciepłych zarazem, lecz w większości
szafirowo-perłowych, jakże obcych zimnym i mglistym krainom północnej Europy.
Tradycyjny, ciepły podkład najbardziej przenika u dołu obrazu, na pierwszym planie.
Ląd stworzony delikatnymi laserunkami, lub drobnymi plamkami farby, muśnięciami końcówki
okrągłego pędzelka.
Cienie z czerni i zielenie uzyskane z mieszaniny żółcieni, czerni i bieli, być może z niewielką
domieszką drogiej podówczas ultramaryny.
Czasem sama biel, lub silnie rozbielona ochra.
Morze o barwie szmaragdu, ułożonego na matowej powierzchni obrusu.
Perłowe barwy odległych części lądu,stworzone z subtelnych, cieniutkich warstw najpierw
owej złożonej zieleni, potem żółcieni i bieli.
Niebo, to warstwowo nakładana, zmieszana z bielą ultramaryna, przez biel delikatnie przebija żółcień,
niestety nie zawsze widoczna na reprodukcjach. Jedyny silny akcent barwny obrazu, to cynobrowa
koszula oracza. Barwy te zbliżają Breughla do dzieł twórców włoskich, barwy właśnie, bardziej niż
inne cechy formy ( i treści ).
Być może jest to nawet drobna wskazówka, jak odczytywać obraz.
Jak interpretować breughlowskie nastawienie do morału zawartego w starożytnym micie?
Ikar tonie właśnie, czy był tam ktoś zdolny go ocalić?
Jego ojciec wszak, jeśli na moment przyznać tej historii miano faktu z odległej przeszłości,
Dedal leciał na prymitywnych, niesterownych skrzydłach i nie mógł zawrócić, wylądować i przeżyć.
Nie może tego faktu zmienić żadna poetyczna retoryka, Ernest Bryll mylił się, Dedal był geniuszem,
a nie wszechmocnym Bogiem, mit i tak wyprzedza rzeczywistość.

Ojciec i syn lecieli na skrzydłach greckiej wyobraźni, wyobraźni przyznającej laury tym,
którzy mierzyli się z naturą i bogami, zwyciężając lub ginąc w chwale walki do końca, walki.
Patos, którym przyozdobiona byłaby bezsensowna śmierć ojca Ikara ratując go, popełniającego
oczywiste samobójstwo, nie pasuje do Starożytnych.
Patosu tego nie brakło jednak w tragedii i znoju czasów światowych wojen, najgorszego
„wynalazku” Nowożytnych.
Pejzaż wypełniony wizerunkami życia, zarazem obraz z jednym nieboszczykiem.
Przedziwna, skrócona kompozycja sprawia, że patrzymy na wszystko z góry, jakby z lotu ptaka.
Lecz przecież Ikar nie jest głównym bohaterem dzieła - popatrzmy - jakże znikomy fragment obrazu
przeznaczony jest na miejsce jego upadku. Upadku z wysokich sfer, gdzie słońce przygrzewa mocniej,
a może i wyższych jeszcze, gdzie panuje mróz odbierający mięśniom siłę. Upadek z bardzo wysoka.
Wyobraźmy sobie gwizd niemiłosiernie rzadkiego powietrza w uszach, oczy szeroko otwarte,
bezsensowne wymachy rąk i nóg. 
Czy Ikar miał czas, by rozsądnie pomyśleć, by pożałować beztroski? 
Nie sądzę, raczej przemknęły mu tylko przed oczyma setki wspomnień.
Uderzenia nie poczuł raczej, jego śmierć nadeszła, mimo wszystko, niespodziewanie
i była szybka, jak zgon pilota zestrzelonego w boju samolotu, którego spadochron
zawiódł. Nie upadł daleko od brzegu, niewiele brakowało by jednak przeżył,
lub by jego ojciec znał miejsce tragedii i mógł w przyszłości dokonać pochówku.
Ikar tonie, a reszta świata?

Nic się nie stało, świat nie zatrząsł się w posadach, nie runęły ramy realności.
Chłop orze, wędkarz łowi rybki, pasterz patrzy w niebo, marynarze na okręcie pną
się po masztach. Tak było całe pokolenia przed i będzie potem.
Prawa natury można nagiąć i przeżyć, acz to drugie zawsze jest trudniejsze.
Przeżywa zazwyczaj nie tyle silny i młody, ale nade wszystko rozsądny, myślący człowiek.
Miarą geniuszu Starożytnych była umiejętność nie tylko przetrwania, ale „przy okazji”,
wnikliwego badania możliwości stworzonych wraz z kosmosem.
Nieustanna ciekawość napędzająca na różne sposoby setki, a może i tysiące ludzi,
odkrywców dalekich krain, lądów, mórz, praw natury i ludzkiego umysłu.

Kim był Ikar, by o nim mówić? 
Maleńki w skali płótna, de facto już martwy. 
To takie…, romantyczne?
Czy to nowożytna, narastająca wbrew rozsądkowi i logice romantyka przedwczesnej śmierci
młodych? Może epatowanie ich - czasem jednie pozornie tragicznym losem -  nie pozwalającym
im spełnić marzeń i „rozwinąć skrzydeł?
Młody Werter popełnia samobójstwo z miłości, ale cóż z tym etosem wspólnego ma...,
Ikar?
Wielu młodych zginęło w walce, o którą się nie prosili, w wirze przemocy ogarniającej nasz świat,
co jednak łączy ich zarówno z Werterem, jaki i synem Dedala?
Wbrew pozorom, Nic. W każdym razie nic ważnego.
Wydawałoby się, że w jakimś tam, odległym sensie, zrozumiała jest chęć ogrzania się w promieniach
mitu, ale jakże dziwne, nadawać sens czemuś, co sensu nie ma…
Ikar nie poleciał sam, sam, być może, mógłby tylko o tym marzyć! 
Po co przedstawiać realny heroizm i wielkie tragedie historii w blasku mitu o młodzieńcu,
który tym tylko zasłynął, że spadł i zginął w odmętach?
Czy to tylko przeinaczenie, będące wyrazem tendencji do gloryfikowania uczuć ponad wartością
umysłu; wolności pojmowanej subiektywnie, ponad obowiązkami i normami społecznymi? 
Popełniać błędy unikając odpowiedzialności, przekraczać prawa i granice, bezkarnie, bezpiecznie, 
dla samego tylko buntu przeciw obowiązującym regułom? 
By żaden już Ikar, nie był „skrzywdzony” przez „okrutny” świat?
Żyć w świecie, w którym nie liczą się błędy, to odwieczne marzenie, lecz też nierealna utopia,
bo gdzie nie ma praw, gdzie zbraknie barier do przekraczania, nie będzie już miejsca dla radości życia,
straci ono swój wyrazisty smak, smak wolności...
Ikar to ten, który spadł, zginął marnie, jego śmierć, taka maleńka w skali płótna..., tak mało znacząca,
trudna do wypatrzenia już z odległości paru metrów. Czemu Breughel sięgnął po taki zabieg?
Poszukam odpowiedzi w innych dziełach Mistrza, weźmy na przykład, „Samobójstwo Saula”:
 
























Spójrzmy, jak mały jest obszar wyznaczony dla wizji śmierci króla Saula.
Jak podobne są w tym rozwiązaniu oba dzieła. Analogiczny jest też moment historii wybrany przez
autora: Saul ginie właśnie, nabity na swój miecz.
Co mówi Pismo?
Saul przegrał wojnę bo przypisał sobie nie własną zasługę cudu, sytuacji niezwykłej - nielicznego 
ludu - co i rusz wygrywającego z przeważającymi siłami wroga.
Jeśli wolno nazwać w ten sposób jakąkolwiek śmierć, można rzec, że Saul zginął na skutek...,
całkowicie suwerennych wyborów.
Miał ten pierwszy żydowski król i mądrych doradców i poparcie Mistrza swego ludu ( Boga )
i wybór, prawda, że nie najłatwiejszy. Wielkie perspektywy upajają, nawet wówczas, gdy są nam
podarowane przez kogoś innego, większego, mądrzejszego. Z wielkich perspektyw ukazanych nam
ręką Mistrza ( kim by nie był ) ciężko zrezygnować, zwłaszcza, gdy skłonni jesteśmy do uznawania,
że skoro ktoś je przed nami roztacza, widać, sami jesteśmy wyjątkowi, tak bardzo, że nie trzeba nam
ogłady wynikłej z cichej nauki, lub / i lat ciężkiej pracy nad sobą...
Złudzenia..., ileż razy im ulegaliśmy...
A gdy ulegamy, przepełnia nas wówczas niezasłużona duma, ułuda własnej wielkości,
a jedyną granicą do przekroczenia wydaje się brak posłuchu dla kolejnych rad osób
realnie dobrych, lepszych. Najgorzej jednak, gdy rady zbyt trudne, na podobieństwo
zasiewu, trafiają na grunt nieurodzajny, osób z gruntu i do imentu lekkomyślnych,
głupich, i / lub aroganckich, czasem nawet tylko dlatego, że mogą się zwać uczniami
lub synami ludzi wielkich...
Cóż, w takich przypadkach z czasem tylko narasta ryzyko, że obdarowany przestanie słuchać,
zacznie przyjmować, że sam sobie poradzi, lecz nie czyni rozsądnie, nie, chce od razu skakać
na głęboką wodę, w odmęt.
Czasem się udaje, ale ów nie zrozumie, że to tylko szczęście i skakać będzie dalej…
Najprawdopodobniej, prędzej czy później zginie, lub sobie coś pogruchocze, nieważne,
nogi, kręgosłup, czy psychikę. 
A Saul, jaki błąd popełnił? 
Nie posłuchał jednej z rad, przecenił swój udział w poprzednich zwycięstwach. 
Kapłani żądali: zdejmij z głowy królewski laur, oddaj władzę Dawidowi, zwycięzcy Goliata... 
Ale Saul już wierzył, że jest królem nie z czyjejś łaski, a poprzez własne zasługi i mądrość. 
Spróbował działać sam. 
Co osiągnął? 
Przegrał bitwę, wygubił swoich żołnierzy, wydał lud na pastwę wroga.
Mówi się, że Bóg go pokarał, lecz ja myślę, że po prostu nie pomógł, pozwolił działać wedle woli.
Saul popełnia właśnie samobójstwo, akt bezsilnej rozpaczy. Utrącił w bitwie nie tylko sławę
zwycięzcy i władzę, lecz nawet wybór rodzaju śmierci, jakiejkolwiek, która pozwoliłaby
mu zachować honor. Tracąc życie z własnej ręki, traci też szansę na zbawienie, nie zapewnia
sobie nawet gwarancji uszanowania śmiertelnych szczątków, czy pośmiertnej sławy w legendach
własnego plemienia. Przeszedł wprawdzie do historii, ale cóż to za pamięć, w postaci Przestrogi.
Czemu Breughel ukazuje tą właśnie chwilę?
Wszystko przedstawione z dystansu, jak gdyby z jakiegoś odległego wzgórza, lub z lotu ptaka,
z perspektywy czasu i przestrzeni. Ludzie są maleńcy w skali obrazu. Saul i jego syn, a rycerze
wroga podobni niepowstrzymanej fali powodzi, wszyscy wydają się nieodzowną cząstką krajobrazu,
nieodzowną, jak część Bożego planu, Ładu, lub np., cykliczne wylewy Nilu, zjawiska przerastające
nas, wobec których jesteśmy mali, znikomi tym bardziej, im więcej popełniamy błędów.
Gdy ginie Saul, natura rzeczy nie ulega diametralnej zmianie, realność nie gubi swej formy, ginie
tylko jeszcze jeden arogancki człowiek.
Breughel maluje ludzi malutkimi w skali dzieła, ale oni nie są mało znaczący, nie o to chodzi. 
Skala jest jednym z nośników treści - dopiero we właściwej skali rzeczy nabierają określonego sensu.

"Upadek Ikara" - Ikar tonie właśnie i będzie tak tonął przez wieki, póki istnieje ten piękny obraz.
Ikar, syn Dedala, syn tego, któremu się powiodło, który, choć nieobecny w obrazie dosłownie, 
jednak przecież musiał być w pobliżu.
Na kogo patrzy pasterz?
Czemu Dedala nie ma w kadrze, przecież nie dlatego, by Breughel bał się stosować środki
metaforyczne, czy wręcz wprost fantastyczne...
Czemu Dedala nie ma w obrazie?
Gdzie on jest?
W powietrzu nad pasterzem, a może…, a może stoi tam, na wzgórzu, gdzie doleciał już 
i tylko bezradnie patrzy na śmierć syna, konstatując to, co Breughel - że drobnych, choć przecież
realnych dramatów nikt nie dostrzega, a szczególnie nikt nie chce pamiętać tych, którzy odeszli
bezsensownie, bezpłodnie, bezpotomnie, bez osiągnięć sławiących ich imię...
Jest jednak i inna- a możliwa całkiem, ba prawdopodobna odpowiedź - ale by ją przedstawić,
zadać muszę jeszcze troszkę pytań…

Kim jest dla nas autor tego dzieła? Kim uczynił nas? Kimże my jesteśmy, lecimy na skrzydłach
wyobraźni i marzeń, czy może patrzymy na świat z krótkiej perspektywy codziennego znoju?
Czy dostrzegamy dziesiątki odcieni traw, bogactwo przyrody wokół nas, czy inspirujemy się
niepowtarzalnym kształtem każdej z chmur, potrafimy cieszyć się drobnostkami i wzruszać
tym, co wzniosłe?
Czy też trawa jest dla nas jednostajnie zielona, drzewo brązowe, chmura biało-szara?
Czy realizując się w tym naszym krótkim życiu, możemy powiedzieć, że nasze losy znaczy
pasmo samo-rozwoju, postępu? Czy odkryliśmy coś, albo wpadliśmy na jakiś oryginalny pomysł?
Czy też..., zaliczamy przede wszystkim upadki, upadki, które jakże dołująco, nie obchodzą nikogo, 
nawet ludzi tuż obok?
Co jest najważniejszą cechą artysty - wiedza, świadomość i wyobraźnia, a może pieniądz,
który przyciąga i łudzi?

Kim był zatem Breughel, malując ten obraz?
Kim pozwala być nam, gdy stoimy przed „Upadkiem Ikara” patrząc weń, jak w magiczne lustro?
Cóż, wiele zależy od odpowiedzi na powyższe pytania...

Zatem, kim się czujesz odbiorco, kim mógł się czuć Autor?
[ Dedalem / Ikarem – podkreślić wybrane ].

A jeśli nie znajdujesz jasnej odpowiedzi, pamiętaj, odbiorco, czytelniku, są jeszcze - marynarze,
wędkarz, pasterz i rolnik..., ludzie "zwykli", oni też są ważni, na pewno istotniejsi niż..., Ikar.
Ikar tylko spadł, w pamięci naszej przetrwał czystym przypadkiem, lub by nadać realnej historii
ułudę mitu - historii z nieodzownym morałem. 
Tak czy inaczej - historia, mit, legendy i baśnie - sławią wielkich, geniuszy, zdobywców, wodzów
i odkrywców - najmniejsi mają czasem tyle szczęścia, że zapisują się obok nich.
Obok, nigdy w pierwszym rzędzie.
Za to człowiek "zwykły" często się w mitach i baśniach pojawia, bo "zwykłość" zazwyczaj,
bynajmniej nie jest zwyczajna, a i często bywa, prowadzi, lub może prowadzić..., ku wielkości
i najważniejszej roli w baśni, lub micie, a czasem nawet, w historii.

Koniec.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Eseje / Cz. 2 - O wolności...




Czym jest wolność? 

Pierwsze, zarazem zasadnicze pytanie jakie mi się nasuwa - czy wolność
jest jedynie ideą - zatem w praktyce utopią, czy też przyrodzonym prawem 
każdej istoty? 
Jeśli utopią - czy utopię można przybliżyć nam, z pomocą odrzucenia lokalnych,
kulturowych Tabu, albo nadrzędnego zestawu praw - określonego na zasadzie
umowy społecznej? 
Z kolei - czy wolność traktowaną jako prawo przyrodzone - można w jakikolwiek
sposób ograniczać, by nadal mieściła się w ramach definicji?

Możliwe również, że jedno i drugie - mamy przyrodzone prawa, ale istnieje
również konieczność ich ograniczania proporcjonalnie do skomplikowania 
współczesnych społeczeństw...

A może... wystarczyłaby przyrodzona nam, z pewnością, wyższa niż u innych gatunków inteligencja i zdolność do logicznego myślenia - zatem także,
paradoksalnie, do nakładania na siebie, z własnej woli, czyli w ramach wolności
jednostki - kieratu ograniczeń pozwalających funkcjonować w rodzinie, grupie...

Cóż..., wiadomo jedno - wśród wielu ludzi obdarzonych zdolnością współodczuwania (empatia), czy choćby wyobraźnią i sprawną analizą logiczną 
(powalającą obliczyć dalekosiężne skutki określnego postępowania), wielu ludzi 
jest po pierwsze głupich (o niskim ilorazie inteligencji), zaburzonych psychicznie 
(nieobliczalnych) i / albo ma cechy psycho lub socjo-patyczne..., czyli, nie liczą 
się z żadnymi narzuconymi normami i sami nie odczuwają potrzeby, by się nimi przejmować. Zatem traktują wolność swoją, jako bardziej wartościową, niż wolność
innych, wprowadzając elementy niepokoju, niepewności, strachu, a te, 
w odpowiedniej intensywności, mogą potencjalnie doprowadzić do rozpadu
społeczeństwa i - nie pierwszego w historii upadku cywilizacji. 

Dlatego moim zdaniem nieważne, czy można uznać wolność jednostki jako prawo
przyrodzone, czy nie - ostatecznie - dla dobra rozrastającej się społeczności, 
a na pewno społeczeństwa liczącego miliony / czy globalnego - nie obędzie 
się bez wprowadzenia idei numer jeden - gdzie wolność jednostki jest ograniczana
względem dobra społeczności.
To smutna konstatacja, ale... 
Z drugiej strony, istotny jest sens, jakość, empatyczność, elastyczność i mądrość 
wprowadzanych ograniczeń. Wypracowanie kompromisu uwzględniającego
maksimum możliwości - Inaczej zamiast anarchii przechodzimy do utraty wolności,
w obu jej wariantach naraz. 
Dawniej były to surowe kieraty rozlicznych Tabu, których złamanie kończyło się
nierzadko uśmierceniem "rozwydrzonej" jednostki, dziś zmierzamy ku bardziej
elastycznym obyczajom i prawom, tak naprawdę zależnych mocno od gry
politycznej rozłożonej na kampanie, wybory i okresy pomiędzy nimi. 
Niemniej i ten sposób nie jest idealny - ponieważ politykami nie są mędrcy 
z utopijnej wizji Platona, ale..., ludzie zdolni przekonywać innych, że 
"zrobią im dobrze". 
Najczęściej jednak tylko "swoim", zatem tworząc spory i podziały - naturalnie
odchodząc od idei wolności społecznie jednorodnych, jedynie uelastycznianych 
z upływem czasu. 
O ile ci, którym udało się dostać na wysokie pozycje społeczne - dające zarazem
przywilej mniejszych ograniczeń wolności - nie postanowią, by ugruntować swoje
wolności kosztem wolności reszty społeczeństwa (autorytaryzm, tyrania), co z
jednej strony ujednolici społeczne Tabu, ale..., obawiam się, że ostatecznie jednak
odbierze większości jakąkolwiek wolność rozumianą jako przyrodzone prawo, 
czy pewność tego, co już ustalone. Gdy umowy społeczne wykuwają 
się stuleciami, tylko wielkie kataklizmy i wojny mogą wymienić je na całkiem inne,
ale gdy polityk dawniej demokratyczny zyska autorytarną władzę..., cóż, czym
skorupka za młodu... 

Dawniej, gdy kultura ugruntowana była monarchią z urodzenia, albo zwycięstwa
w boju, wolność - była obecna często wyłącznie na szczytach władzy, oraz..., 
świecie wyobraźni - i w jej kulturowej emanacji - sztuce. 

Wszyscy, lub większość z nas marzy dziś o życiu bez bólu, cierpienia, choroby,
trosk codzienności, przemijania, starzenia się, w końcu, widma nieuchronnej
śmierci... Słowem - pragniemy wiecznie trwającej idylli, ale nie w sensie 
daleko-wschodniej nirwany, czy błogosławionego, rajskiego spokoju i ciszy. 
Oj nie, nam zależy na wieczności tu, na ziemi, albo w ostateczności, 
kontynuacji w innym świecie, wymiarze czasoprzestrzeni. Jedyną różnicą, 
powinno być zwolnienie z wszelkich tabu, praw, obowiązków i "przywilejów",
czasem wprost mogących zagrażać naszej jednostkowej egzystencji... (...). 
Chcielibyśmy utopii wypełnionej radością, miejsca, gdzie zawsze jest dość 
czasu by oddawać się swoim pasjom, zawsze znajdują się ludzie chętni 
do uciech wszelakich, słowem, marzą nam się uwspółcześniane 
(z pokolenia na na pokolenie) starożytne / mityczne bachanalia...
To utopijna, acz jednocześnie pociągająca wizja raju wyzwolonego 
od wszystkiego, nawet głębiej pojętego dobra, sprawiedliwości. 
Nie w nagrodę, lecz..., bo tak byśmy chcieli...
Bachanalia, a może raczej..., Mit Arkadii, wyspy miłości i wiecznej wolności. 
Choć, dziś, coraz częściej myślimy o tym, by zyskać namiastkę wolności 
poprzez zagłębienie w rzeczywistość wirtualną, i ona nie jest nieograniczona,
zarówno poprzez prawa regionalne, ceny usług, jak i tylko pozorną prywatność
podejmowanych aktywności...  

O przemijaniu..., nie myślimy już zbyt wiele, nie zaprząta to naszych głów, żyjemy
tak, jakby ten problem po prostu nie istniał... Czasem bliska wojna zaburza nam
ten obraz, ale mimo wszystko, mam wrażenie, że to tylko epizody, chwile, potem,
gdy tylko możemy, znów zagłębiamy się w naszej małej, prywatnej utopii. 
Po czym..., przeżywamy stresy i smutek, gdy tylko przekroczymy jednostkowy 
próg starości. Dla niektórych tym progiem jest trzydziestka, dla innych
pięćdziesiątka, a bywa i tak, że dopiero widmo niedołężności fizycznej, 
lub demencji umysłu..., a potem, po prostu umieramy, zaś świat szybko 
wypełnia lukę kolejnym „nieśmiertelnym” i idylla złudzeń jeszcze się pogłębia…
Z drugiej strony, gdy odrzucamy przeczucia przyszłych bytów, religii i wiary 
w nadrzeczywistość, zaczynamy żyć coraz częściej - już nie tyle w imię 
wieczności - ale wygodnego przeżycia tego, co nam dane, wygodnego, ale
i znacznie bardziej egoistycznego, pełnego płytkich przyjemności i trwonienia
czasu na błahostki. W tym świecie coraz mniej jest miejsca i na realną refleksję,
i na kontrolę społeczną pomysłów władz, i..., dla sztuki. 

W osiemnastowiecznej Francji, Cytera  - ówczesna nakładka na pierwotny 
mit Arkadii - dostępna i stworzona była realnie jedynie dla nielicznej warstwy
społecznej - francuskiej szlachty (właściwie tylko dla władz i arystokracji),
 żyjącej w stanie permanentnego oderwania od problemów stanów "niższych".
Szlachty, która trawiąc czas na pierdoły nie podejrzewała nawet, że dla nich
słodkie marzenia i dążenie do idylli, w kompletnym zapomnieniu o innych, 
wkrótce się skończy i to wyjątkowo mało przyjemnie - że wkrótce nadejdzie 
czas paniki, grabieży, gwałtów, więzień, parodii prawa jeszcze większej niż ta,
którą sami stworzyli..., że wkrótce, zamiast spełnienia utopii, zabłysną im nad
głowami ostrza gilotyn.

Lecz w obrazach pewnego Mistrza malarstwa, uwiecznieni po kres cywilizacji,
przedstawiciele szlachty francuskiej żyją nadal…, nadal otoczeni zbytkami,
wyrafinowaną, lecz bajkowo odrealnioną sztuką, spędzając czas na grze w teatr
życia, gdzie flirt bywa ważniejszy od aktu spełnienia, a wolność od równie
wymyślnego tabu.

Takie wrażenia opadają mnie zawsze, gdy patrzę na obrazy Antoine Watteau... 
Obrazy Watteau zawsze wzbudzały we mnie odczucia daleko głębsze 
i ciekawość nieporównywalną wobec "mitycznych" erotyk Bouchera, czy nawet
ślicznie malowanych, acz trywialnych w treści obrazów Fragonarda… 
Szczególnie ciekawym według mnie, jest jeden z dwóch obrazów dotyczących
mitu Cytery - i o nim opowiem...

Opowiem o wersji z 1717 roku, znajdującej się teraz w Luwrze, w Paryżu.
Ta wersja nie jest oczywista, choćby w najprostszej kwestii - jest li to
„Powrót z Cytery”, czy odwrotnie, "Wyjazd na Cyterę”…, ba, po setkach lat 
od stworzenia dzieła, mimo wielu interpretacji, wciąż toczą się spory wokół 
prawie każdego z elementów kompozycji.
Wydawałoby się, że wobec skali problemów, akurat tytuł to rzecz błaha, lecz 
nie w tym przypadku, ponieważ Watteau nie nadawał tytułów swoim pracom,
nadawali je inni, później, więc tytuł w tym przypadku jest nadrzędnym
rozstrzygnięciem sensu obrazu - jakim widzimy go my - odbiorcy. 

A o to obraz: 


Ciepła, ochrowo-sepiowa podmalówka, stopniowo nakładane, delikatne
pociągnięcia pędzla, subtelnie budowane tonacje, płynne przejścia waloru 
i chromatyczne - czyniące cały obraz niemal zatopionym w mglistym nastroju 
wilgotnego, nadwodnego pejzażu...
Pejzaż, którego mglistość utrudnia wskazanie odległości, określenie z czym 
mamy do czynienia po drugiej stronie wód, z wyspą, półwyspem, a woda to 
zatoka morska, jezioro, a może rzeka? 
Co jest za nią - po prostu ląd - realny świat codzienności - czy też może 
utopia prosto z mitu? 
Pierwszy plan tworzy jakby pagórek, opadający z lewej ku małej zatoczce, 
dalej znów wspinający się, tym razem wyrastając w wysoką skałę, stromą linię
 brzegu. Tajemniczość drugiego planu podsyca kilka starych, rozłożystych 
drzew… Blisko pierwszego planu widzimy niemały tłumek postaci 
- tak realnych, jak i mitycznych.
Wspomniałem już - są dwie wersje tytułu, albo inaczej - treści obrazu - o jakich
piszą teoretycy i miłośnicy sztuki. 

Jest li to odjazd na Cyterę, czy Powrót - Odjazd z Cytery? 

Pierwszy plan i wiele postaci, osiem par, osiem kobiet i ośmiu panów i..., 
jak sądzę, jedno dziecko. Sądzę - ponieważ niektórzy komentatorzy - opisują 
tę postać, jako jednego z amorków. Nadto, widzimy liczne postaci mitologiczne, 
w tym dwóch półnagich wioślarzy na - właśnie przybijającej do brzegu - złotej,
arkadyjskiej, a nie, przepraszam - cyteryjskiej łodzi, oraz dwanaście amorków.
Postaci są podzielone na dwie grupy, trzy pary ( i dziecko ), na wzgórku 
po prawej, oraz pięć par i wszystkie postaci mitologiczne po lewej, przy czym
postaci ludzkie, to cztery pary wychodzące z prawej - jakby zza pagórka - oraz 
jedna podchodząca do łodzi z lewej, ach tak, byłbym zapomniał, jest tam jeszcze 
jeden piesek...
Z lewej, pierwszy plan przechodzi płynnie w wysoki brzeg, a na skale 
widać domostwo. Warto poświęcić temu domostwu kilka słów, bo ewidentnie 
nie jest to idylliczny pałacyk, ani antyczna świątynia, ale zwykły, 
współczesny autorowi, przeciętny dom. 
Także z lewej, u dołu, pień złamanego drzewa, tradycyjny emblemat przemijania. 
Wyżej, wśród drzew, zniszczony posąg Afrodyty, antycznej bogini miłości...
Już tylko tych kilka drobiazgów - nie tykając tematu postaci - wskazuje, iż 
pierwszy plan - to realny świat. To w realnym świecie cierpimy, giniemy, musimy 
budować domostwa chroniące nas przed siłami natury, a posągi ulegają niszczącemu 
upływowi czasu...
Lecz przecież pejzaż to tylko jeden z elementów przedstawiania, są 
i trudniejsze w diagnostyce np., amorki. „Tutejsze” amorki polatują sobie, 
biegają, chodzą radosne, swobodne i - najogólniej pisząc - wskazują ludzkim parom 
właściwy kierunek. 
W ich nastroju nie ma niczego, co wskazywałoby na nostalgię i smutek, który 
z kolei kazałby nam dopatrywać się w ich zachowaniu spychania ludzi 
ku nieuniknionemu końcowi hmmm..., idyllicznego urlopu pod gruszą?
Zatem i amorki podważają możliwość, iż mamy do czynienia z 
"Powrotem z Cytery". 
Cytera, jak i Arkadia, były wyspami miłości wiecznej, nieprzerwanej, czymś 
wymarzonym, z czego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie hciałby
zrezygnować, a na pewno nie szedłby ku łodzi z ochotą, czy kokieteryjnym 
zawstydzeniem, które w przedstawieniach kilku postaci widać, jak na dłoni... 
Poza tym, ludzie to nie barany, gdyby amorki zaciągały ich ku szarej 
rzeczywistości, odciągając od mitycznej idylli, z pewnością przynajmniej kilkoro
stawiało by opór, a i cała scena powinna jawić się w barwach smutku i strachu… 
Jest inaczej.
Wrócę jeszcze do amorków - dokładniej jednego - tego, który odsłania 
przed ludźmi to, co jest pod czerwoną draperią, okrywająca złotą łódź - skrzydlatą 
/ nagą kobietę i bożka Pana. 
Wprawdzie niektórzy analitycy piszą, że amorek zakrywa łódź, ale przypatrzmy 
się uważnie tej scenie, gdyby rzeczywiście amorek chciał zakrywać postaci bogini
i bożka Pana - powinien stać lub polatywać w innym miejscu, inaczej ciągnąć płótno... 
Nie nie, on je odkrywa, pokazuje, zachęca do oglądania, obiecuje…
Można by polemizować z tą interpretacją tylko wówczas, gdybyśmy mieli do 
czynienia z wizją malarza o niewielkim zacięciu do realistycznego odtwarzania 
szczegółów, lecz bynajmniej, Watteau wiele uwagi i ogromną ilość szkiców 
poświęcił studiowaniu ruchów, gestów, min nawet.
Moim zdaniem Wielkim błędem byłoby sądzić, że czynił tak..., przypadkiem. 

Ale przejdźmy do przedstawień postaci ludzkich - pięć par u dołu, trzy na 
pagórku. Niektórzy sądzą, że te ostatnie są tylko alegorią, albo
 powtórnym przestawieniem par widzianych u dołu. 
Jest co najmniej kilka powodów, by się z tym nie zgodzić... 

Po pierwsze - jest coś, co wyróżnia te trzy pary na pagórku, ale o tym jeszcze 
za chwilę, a po drugie - Watteau jak już wspomniałem - był znany z dbałości 
o szczegóły, nawet o takie "drobiazgi", jak stroje, czapki, ozdoby, laseczki, pieseczki itp., 
nie ma zatem żadnego powodu, by w tym przypadku zmieniał swoje 
przyzwyczajenia..., a jeśli chodzi o szczegóły ubioru i inne wymienione 
wyżej drobiazgi, bardzo dużo różni i poszczególne pary i ich obie grupy. 

Czas opisać pięć par najbliższych łodzi. 
Pierwsza para z lewej..., i od razu zaskoczenie!
Czyżby ta pani ciągnęła ku łodzi niepewnego pana...? Niebywałe! 
Druga para tuż przy burcie, pan zachęca usilnie, pani natomiast stoi, 
paluszkami międli suknię za plecami - jakbym słyszał jej myśli - ulec
czy uciec - oto jest pytanie! 
W końcu trzy pary zbite w grupkę, najbliżsi łodzi to niemal stereotyp, 
pan odważny, już marzy na jawie, pani się ociąga, ale wierzy mężczyźnie 
i idzie za nim - druga para nieśpieszna, oboje o większej niż inni tuszy, 
jakby zażenowani odwracają się do pary ostatniej, zawadiackiej w pozie 
i geście, zapewne opowiadającej właśnie dowcipy, których treści nietrudno 
się domyślić... Owa czwarta para (licząc od łodzi) niejako korkuje drogę, 
tak tuszą, jak swoim rozlazłym niezdecydowaniem, pan nawet laseczkę 
trzyma, jakby nie pamiętał o jej istnieniu... 
Spośród tych pięciu par, trzy ostatnie wyróżnia coś jeszcze - są odziane mniej
schludnie i raczej ubogo. Czyżby chodziło o (raczej rewolucyjną ówcześnie), 
myśl, że idylla jest dostępna i dla stanów niższych?
Teraz trzy pary na pagórku - pierwsza schodzi już ku łodzi, druga właśnie zbiera
się do odejścia - pani pan pomaga - a oboje chętni - na co wskazują gesty - dłoń
pani / na dłoni pana. Trzecia para to kolejny powód, dzięki któremu uważam 
tą grupę za zasadniczą dla całego obrazu. Nawet formalnie, bo biała, atłasowa
suknia kobiety, to silny akcent utrzymujący w równowadze całą kompozycję... 
Lecz przejdźmy do tej pary dokładniejszego opisu...
Pan klęczy, szepcze siedzącej kobiecie miłe słówka, zachęca, a pani siedzi
i nic nie wskazuje by obok zadowolenia z poziomu adoracji, zamierzała powstać
i ruszyć za nim... Bynajmniej, Pani siedzi wygodnie, w rękach trzyma wachlarz, 
na twarzy wyraz nieodgadniony...
Czemu...? 
Spójrzmy w dół - u jej stop, po prawej - siedzi sobie dziecko. 
Dziecko odziane, acz z gołymi nóżkami, co niektórym każe wierzyć, że mamy 
tam kolejnego amorka. Jednak..., jednak postać jest, co nie co odziana, a inne 
amorki są nagie w 100%. Poza tym lżejszy i swobodniejszy strój małych dzieci 
nie jest niczym dziwnym, ani nie był... 
To niemal odwieczny przywilej dzieci - nie musieć dostosowywać się sztywno 
do pruderii dorosłych. Ba, dawnymi czasy obie płcie w pewnym wieku odziewano 
w rodzaj sukienki. Dziecko zatem siedzi i ciągnie (mamę?) za skraj sukni, ciągnie
ją jednak w kierunku odwrotnym niż Pan radzi, jakby chciało przypomnieć o swoim
istnieniu, domagało się uwagi. 
Gdyby przyjąć taki sens scenki, dziecko byłoby przeciwwagą dla zabiegów pana,
skazanego tym samym na sromotną porażkę... Ale spójrzmy uważniej - zwróćmy
uwagę na atrybuty - przedmioty. 
Na posągu Afrodyty - przewieszony jest kołczan i łuk, symbole miłości. 
Na drugim, mniejszym łuku i kołczanie - siedzi dziecko. 
Pozostałe amorki nie mają ze sobą łuków ani strzał. 
Kołczan i łuk na posagu, są raczej oczywistym symbolem, pozwalającym 
zidentyfikować w kamiennej kobiecie Afrodytę, i jeśli tak, to i malutki kołczan
i łuk, na którym siedzi dziecko, powinien być traktowany, jako metafora raczej, 
nie zaś dosłowne odniesienie do starożytnego mitu. Wszak amor z łuku strzela, 
siejąc miłość, zamiast na kołczanie siedzieć, jakby anektując jego zawartość 
dla siebie...
W większej części obrazu dominuje idylliczny opar miłości, lub jej zapowiedzi, 
niewypowiedzianej głośno obietnicy. Opar charakterystyczny dla stanu 
zakochania, jak wierzyli starożytni - wywołanego przez strzałę Amora... 

Ale jest i inny rodzaj miłości - zazwyczaj silniejszy, a zarazem bardziej 
wymagający ba, zazwyczaj dominująca nawet nad celnymi „strzałami Amora”. Jaka? Rodzicielska..., szczególnie matczyna.

Na wyspie wiecznej miłości nie byłoby miejsca dla dzieci, bo w wiecznej idylli 
nie ma odpowiedzialności za czyny, lecz w realnym świecie, odwrotnie. 
Realna miłość to także jej wynik, przedłużenie, dziecko. 
Gdy zsumować wątpliwości - oparte przecież wyłącznie na obrazie - po odsianiu
rzeczy niepewnych, pozostaje właściwie tylko jedna możliwość - ten obraz
przedstawia "Odjazd na Cyterę".
W tym obrazie alegoryczność i marzenie są głęboko przemieszane z realnością,
z prawdopodobną wizją zachowań ludzi, a przy tym dowodem wielkiego daru 
obserwacji świata (malarza), lecz nie obserwacji powierzchownej, wręcz odwrotnie... 
Z jednej strony widzę w obrazie myśl, że każdemu dana jest potencjalna 
szansa, by przeżywać rozkosze zakochania pozwalających snuć marzenia 
i nie dostrzegać trudności, nie patrzeć w przyszłość, brać to co jest, po prostu
korzystać z okazji. Temu właśnie służy mit wpleciony w tkankę pejzażu, carpe 
diem, jak powiedzielibyśmy dziś. Z drugiej strony, cóż to za wnikliwa obserwacja, 
gdyby była jednostronnie radosna...? 
W świecie realnym, nawet wówczas, gdy większość ulega chwili i korzysta 
z uciech, nie zawsze i nie wszystkim jest dane radować się, przezwyciężać 
choć na chwilę pruderię i tabu obyczaju... 
Nie wszyscy mają to szczęście, albo już mieli, a teraz, cóż, mają obowiązki... 
Przyczyna i skutek. 
W tym momencie przypomina mi się  obraz Tycjana pt., "Miłość ziemska i miłość 
niebiańska"...


Dwie kobiety, idylliczny ideał piękna, kobieta w białej sukni, amorek, 
woda i jej funkcja oddzielenia i odróżnienia mitu i prawdy - ukazania
 dwuwymiarowości idei miłości - i rozległy symboliczno - prozaiczny 
pejzaż w tle.

Spójrzmy raz jeszcze, na obraz Watteau, właściwie, na jego fragment:



Oto posąg nagiej bogini i odziana w piękną suknię postać siedząca u dołu...
Czyż nie wiąże tych prac myśl, iż personifikacja siły natury nie potrzebuje odzienia, 
ba, odziana byłaby wizytówką hipokryzji…? 
Bogini, awatar wszystkich kobiet, ucieleśnienie męskich pragnień, ideał piękna,
idea wyłuskująca z objęć codzienności - to, co w naszym życiu najbliższe natury. 
W obrazie Tycjana - woda w studni i fontannie - zarazem łączy i dzieli
przedstawienie kobiety realnej i awatara miłości - ale obie postaci są przedstawione tak, 
jak gdyby istniały naprawdę - za to u Watteau nie widzimy bogini miłości, to tylko 
stary, pożółkły, częściowo zniszczony posąg…, a jednak wisi na nim kołczan 
pełen strzał, łuk, a i wokół resztek posągu rośnie krzak róż, także symboli 
miłości - miłości w ogóle, uwzględniając fakt, iż nie ma róż bez...
Kobieta realna i u Tycjana i u Watteau jest odziana, bo nie jest w pełni wolna,
podlega skomplikowanym i wielopoziomowym regułom politycznej i obyczajowej
poprawności, społecznych współzależności, idei nadrzędnego porządku - jednak 
w sensie, jak najbardziej przyziemnym - uregulowania codzienności pod kątem 
ogólnie - społecznym. 
Niestety, nawet współcześnie, w „demokracji z ludzką twarzą”, wolność jednostki 
ogranicza wolność innych, albo i / częściej znacznie, interes oraz wola nielicznych
 "wybranych"…
Ten obraz, obraz Watteau, jest niezwykły, bowiem niesamowicie płynnie
i naturalnie łączy w sobie dwie największe inspiracje artystów - personifikacje sił
natury, symboliczne uogólnienia spraw najprostszych, a zarazem prozaiczną na
wskroś obserwację, a zarazem dowód na to, jak wielką rolę w poznaniu innych 
ludzi odgrywa skupienie na szczegółach ich zachowania, reakcji, gestów, ruchów, 
form działania i granic wolności...
Wolność i miłość - relacje między nimi często goszczą w dziełach artystów 
wszelkich mediów. Wolna miłość, czy miłość wielowymiarowa - składająca się 
tylko z uciech i ta, w której uciechy mają konsekwencje - a konsekwencje wiążą 
się z obowiązkami. Która z tych relacji pełniej oddaje sens naszych pragnień, 
a która jest..., bliższa prawdy? Miłość…, jaką by nie była, daje nam - wszystkim 
zdolnym by ją odczuwać - poczucie wolności, zazwyczaj tymczasowe, czasem 
jednak trwające do końca życia..., 
i może to jest jedyna wolność pełna, jedyna bezsprzeczna, niepodważalna, zupełnie niezależnie, czy obdarzamy nią drugiego człowieka, siebie samego 
(Narcyz zazwyczaj, choćby cały świat potępiał, siebie ocenia pozytywnie), 
lub niedościgłą ideę…

Miłość wolna od ( sztucznych i pełnych hipokryzji ) zasad, pełna, wieczna lub
przynajmniej doczesna, jest wspaniałym hasłem i ideą, ale w realnym świecie
rzadko występuje w postaci czystej, szczerej i prawdziwej, niosącej radość 
mimo upływu lat…, w rzeczywistości to rzadkie zjawisko, co innego jednak..., 
w sztuce...

Koniec.