niedziela, 27 kwietnia 2014

Eseje / Cz. 2 - O wolności...




Czym jest wolność? 

Pierwsze, zarazem zasadnicze pytanie jakie mi się nasuwa - czy wolność
jest jedynie ideą - zatem w praktyce utopią, czy też przyrodzonym prawem 
każdej istoty? 
Jeśli utopią - czy utopię można przybliżyć nam, z pomocą odrzucenia lokalnych,
kulturowych Tabu, albo nadrzędnego zestawu praw - określonego na zasadzie
umowy społecznej? 
Z kolei - czy wolność traktowaną jako prawo przyrodzone - można w jakikolwiek
sposób ograniczać, by nadal mieściła się w ramach definicji?

Możliwe również, że jedno i drugie - mamy przyrodzone prawa, ale istnieje
również konieczność ich ograniczania proporcjonalnie do skomplikowania 
współczesnych społeczeństw...

A może... wystarczyłaby przyrodzona nam, z pewnością, wyższa niż u innych gatunków inteligencja i zdolność do logicznego myślenia - zatem także,
paradoksalnie, do nakładania na siebie, z własnej woli, czyli w ramach wolności
jednostki - kieratu ograniczeń pozwalających funkcjonować w rodzinie, grupie...

Cóż..., wiadomo jedno - wśród wielu ludzi obdarzonych zdolnością współodczuwania (empatia), czy choćby wyobraźnią i sprawną analizą logiczną 
(powalającą obliczyć dalekosiężne skutki określnego postępowania), wielu ludzi 
jest po pierwsze głupich (o niskim ilorazie inteligencji), zaburzonych psychicznie 
(nieobliczalnych) i / albo ma cechy psycho lub socjo-patyczne..., czyli, nie liczą 
się z żadnymi narzuconymi normami i sami nie odczuwają potrzeby, by się nimi przejmować. Zatem traktują wolność swoją, jako bardziej wartościową, niż wolność
innych, wprowadzając elementy niepokoju, niepewności, strachu, a te, 
w odpowiedniej intensywności, mogą potencjalnie doprowadzić do rozpadu
społeczeństwa i - nie pierwszego w historii upadku cywilizacji. 

Dlatego moim zdaniem nieważne, czy można uznać wolność jednostki jako prawo
przyrodzone, czy nie - ostatecznie - dla dobra rozrastającej się społeczności, 
a na pewno społeczeństwa liczącego miliony / czy globalnego - nie obędzie 
się bez wprowadzenia idei numer jeden - gdzie wolność jednostki jest ograniczana
względem dobra społeczności.
To smutna konstatacja, ale... 
Z drugiej strony, istotny jest sens, jakość, empatyczność, elastyczność i mądrość 
wprowadzanych ograniczeń. Wypracowanie kompromisu uwzględniającego
maksimum możliwości - Inaczej zamiast anarchii przechodzimy do utraty wolności,
w obu jej wariantach naraz. 
Dawniej były to surowe kieraty rozlicznych Tabu, których złamanie kończyło się
nierzadko uśmierceniem "rozwydrzonej" jednostki, dziś zmierzamy ku bardziej
elastycznym obyczajom i prawom, tak naprawdę zależnych mocno od gry
politycznej rozłożonej na kampanie, wybory i okresy pomiędzy nimi. 
Niemniej i ten sposób nie jest idealny - ponieważ politykami nie są mędrcy 
z utopijnej wizji Platona, ale..., ludzie zdolni przekonywać innych, że 
"zrobią im dobrze". 
Najczęściej jednak tylko "swoim", zatem tworząc spory i podziały - naturalnie
odchodząc od idei wolności społecznie jednorodnych, jedynie uelastycznianych 
z upływem czasu. 
O ile ci, którym udało się dostać na wysokie pozycje społeczne - dające zarazem
przywilej mniejszych ograniczeń wolności - nie postanowią, by ugruntować swoje
wolności kosztem wolności reszty społeczeństwa (autorytaryzm, tyrania), co z
jednej strony ujednolici społeczne Tabu, ale..., obawiam się, że ostatecznie jednak
odbierze większości jakąkolwiek wolność rozumianą jako przyrodzone prawo, 
czy pewność tego, co już ustalone. Gdy umowy społeczne wykuwają 
się stuleciami, tylko wielkie kataklizmy i wojny mogą wymienić je na całkiem inne,
ale gdy polityk dawniej demokratyczny zyska autorytarną władzę..., cóż, czym
skorupka za młodu... 

Dawniej, gdy kultura ugruntowana była monarchią z urodzenia, albo zwycięstwa
w boju, wolność - była obecna często wyłącznie na szczytach władzy, oraz..., 
świecie wyobraźni - i w jej kulturowej emanacji - sztuce. 

Wszyscy, lub większość z nas marzy dziś o życiu bez bólu, cierpienia, choroby,
trosk codzienności, przemijania, starzenia się, w końcu, widma nieuchronnej
śmierci... Słowem - pragniemy wiecznie trwającej idylli, ale nie w sensie 
daleko-wschodniej nirwany, czy błogosławionego, rajskiego spokoju i ciszy. 
Oj nie, nam zależy na wieczności tu, na ziemi, albo w ostateczności, 
kontynuacji w innym świecie, wymiarze czasoprzestrzeni. Jedyną różnicą, 
powinno być zwolnienie z wszelkich tabu, praw, obowiązków i "przywilejów",
czasem wprost mogących zagrażać naszej jednostkowej egzystencji... (...). 
Chcielibyśmy utopii wypełnionej radością, miejsca, gdzie zawsze jest dość 
czasu by oddawać się swoim pasjom, zawsze znajdują się ludzie chętni 
do uciech wszelakich, słowem, marzą nam się uwspółcześniane 
(z pokolenia na na pokolenie) starożytne / mityczne bachanalia...
To utopijna, acz jednocześnie pociągająca wizja raju wyzwolonego 
od wszystkiego, nawet głębiej pojętego dobra, sprawiedliwości. 
Nie w nagrodę, lecz..., bo tak byśmy chcieli...
Bachanalia, a może raczej..., Mit Arkadii, wyspy miłości i wiecznej wolności. 
Choć, dziś, coraz częściej myślimy o tym, by zyskać namiastkę wolności 
poprzez zagłębienie w rzeczywistość wirtualną, i ona nie jest nieograniczona,
zarówno poprzez prawa regionalne, ceny usług, jak i tylko pozorną prywatność
podejmowanych aktywności...  

O przemijaniu..., nie myślimy już zbyt wiele, nie zaprząta to naszych głów, żyjemy
tak, jakby ten problem po prostu nie istniał... Czasem bliska wojna zaburza nam
ten obraz, ale mimo wszystko, mam wrażenie, że to tylko epizody, chwile, potem,
gdy tylko możemy, znów zagłębiamy się w naszej małej, prywatnej utopii. 
Po czym..., przeżywamy stresy i smutek, gdy tylko przekroczymy jednostkowy 
próg starości. Dla niektórych tym progiem jest trzydziestka, dla innych
pięćdziesiątka, a bywa i tak, że dopiero widmo niedołężności fizycznej, 
lub demencji umysłu..., a potem, po prostu umieramy, zaś świat szybko 
wypełnia lukę kolejnym „nieśmiertelnym” i idylla złudzeń jeszcze się pogłębia…
Z drugiej strony, gdy odrzucamy przeczucia przyszłych bytów, religii i wiary 
w nadrzeczywistość, zaczynamy żyć coraz częściej - już nie tyle w imię 
wieczności - ale wygodnego przeżycia tego, co nam dane, wygodnego, ale
i znacznie bardziej egoistycznego, pełnego płytkich przyjemności i trwonienia
czasu na błahostki. W tym świecie coraz mniej jest miejsca i na realną refleksję,
i na kontrolę społeczną pomysłów władz, i..., dla sztuki. 

W osiemnastowiecznej Francji, Cytera  - ówczesna nakładka na pierwotny 
mit Arkadii - dostępna i stworzona była realnie jedynie dla nielicznej warstwy
społecznej - francuskiej szlachty (właściwie tylko dla władz i arystokracji),
 żyjącej w stanie permanentnego oderwania od problemów stanów "niższych".
Szlachty, która trawiąc czas na pierdoły nie podejrzewała nawet, że dla nich
słodkie marzenia i dążenie do idylli, w kompletnym zapomnieniu o innych, 
wkrótce się skończy i to wyjątkowo mało przyjemnie - że wkrótce nadejdzie 
czas paniki, grabieży, gwałtów, więzień, parodii prawa jeszcze większej niż ta,
którą sami stworzyli..., że wkrótce, zamiast spełnienia utopii, zabłysną im nad
głowami ostrza gilotyn.

Lecz w obrazach pewnego Mistrza malarstwa, uwiecznieni po kres cywilizacji,
przedstawiciele szlachty francuskiej żyją nadal…, nadal otoczeni zbytkami,
wyrafinowaną, lecz bajkowo odrealnioną sztuką, spędzając czas na grze w teatr
życia, gdzie flirt bywa ważniejszy od aktu spełnienia, a wolność od równie
wymyślnego tabu.

Takie wrażenia opadają mnie zawsze, gdy patrzę na obrazy Antoine Watteau... 
Obrazy Watteau zawsze wzbudzały we mnie odczucia daleko głębsze 
i ciekawość nieporównywalną wobec "mitycznych" erotyk Bouchera, czy nawet
ślicznie malowanych, acz trywialnych w treści obrazów Fragonarda… 
Szczególnie ciekawym według mnie, jest jeden z dwóch obrazów dotyczących
mitu Cytery - i o nim opowiem...

Opowiem o wersji z 1717 roku, znajdującej się teraz w Luwrze, w Paryżu.
Ta wersja nie jest oczywista, choćby w najprostszej kwestii - jest li to
„Powrót z Cytery”, czy odwrotnie, "Wyjazd na Cyterę”…, ba, po setkach lat 
od stworzenia dzieła, mimo wielu interpretacji, wciąż toczą się spory wokół 
prawie każdego z elementów kompozycji.
Wydawałoby się, że wobec skali problemów, akurat tytuł to rzecz błaha, lecz 
nie w tym przypadku, ponieważ Watteau nie nadawał tytułów swoim pracom,
nadawali je inni, później, więc tytuł w tym przypadku jest nadrzędnym
rozstrzygnięciem sensu obrazu - jakim widzimy go my - odbiorcy. 

A o to obraz: 


Ciepła, ochrowo-sepiowa podmalówka, stopniowo nakładane, delikatne
pociągnięcia pędzla, subtelnie budowane tonacje, płynne przejścia waloru 
i chromatyczne - czyniące cały obraz niemal zatopionym w mglistym nastroju 
wilgotnego, nadwodnego pejzażu...
Pejzaż, którego mglistość utrudnia wskazanie odległości, określenie z czym 
mamy do czynienia po drugiej stronie wód, z wyspą, półwyspem, a woda to 
zatoka morska, jezioro, a może rzeka? 
Co jest za nią - po prostu ląd - realny świat codzienności - czy też może 
utopia prosto z mitu? 
Pierwszy plan tworzy jakby pagórek, opadający z lewej ku małej zatoczce, 
dalej znów wspinający się, tym razem wyrastając w wysoką skałę, stromą linię
 brzegu. Tajemniczość drugiego planu podsyca kilka starych, rozłożystych 
drzew… Blisko pierwszego planu widzimy niemały tłumek postaci 
- tak realnych, jak i mitycznych.
Wspomniałem już - są dwie wersje tytułu, albo inaczej - treści obrazu - o jakich
piszą teoretycy i miłośnicy sztuki. 

Jest li to odjazd na Cyterę, czy Powrót - Odjazd z Cytery? 

Pierwszy plan i wiele postaci, osiem par, osiem kobiet i ośmiu panów i..., 
jak sądzę, jedno dziecko. Sądzę - ponieważ niektórzy komentatorzy - opisują 
tę postać, jako jednego z amorków. Nadto, widzimy liczne postaci mitologiczne, 
w tym dwóch półnagich wioślarzy na - właśnie przybijającej do brzegu - złotej,
arkadyjskiej, a nie, przepraszam - cyteryjskiej łodzi, oraz dwanaście amorków.
Postaci są podzielone na dwie grupy, trzy pary ( i dziecko ), na wzgórku 
po prawej, oraz pięć par i wszystkie postaci mitologiczne po lewej, przy czym
postaci ludzkie, to cztery pary wychodzące z prawej - jakby zza pagórka - oraz 
jedna podchodząca do łodzi z lewej, ach tak, byłbym zapomniał, jest tam jeszcze 
jeden piesek...
Z lewej, pierwszy plan przechodzi płynnie w wysoki brzeg, a na skale 
widać domostwo. Warto poświęcić temu domostwu kilka słów, bo ewidentnie 
nie jest to idylliczny pałacyk, ani antyczna świątynia, ale zwykły, 
współczesny autorowi, przeciętny dom. 
Także z lewej, u dołu, pień złamanego drzewa, tradycyjny emblemat przemijania. 
Wyżej, wśród drzew, zniszczony posąg Afrodyty, antycznej bogini miłości...
Już tylko tych kilka drobiazgów - nie tykając tematu postaci - wskazuje, iż 
pierwszy plan - to realny świat. To w realnym świecie cierpimy, giniemy, musimy 
budować domostwa chroniące nas przed siłami natury, a posągi ulegają niszczącemu 
upływowi czasu...
Lecz przecież pejzaż to tylko jeden z elementów przedstawiania, są 
i trudniejsze w diagnostyce np., amorki. „Tutejsze” amorki polatują sobie, 
biegają, chodzą radosne, swobodne i - najogólniej pisząc - wskazują ludzkim parom 
właściwy kierunek. 
W ich nastroju nie ma niczego, co wskazywałoby na nostalgię i smutek, który 
z kolei kazałby nam dopatrywać się w ich zachowaniu spychania ludzi 
ku nieuniknionemu końcowi hmmm..., idyllicznego urlopu pod gruszą?
Zatem i amorki podważają możliwość, iż mamy do czynienia z 
"Powrotem z Cytery". 
Cytera, jak i Arkadia, były wyspami miłości wiecznej, nieprzerwanej, czymś 
wymarzonym, z czego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie hciałby
zrezygnować, a na pewno nie szedłby ku łodzi z ochotą, czy kokieteryjnym 
zawstydzeniem, które w przedstawieniach kilku postaci widać, jak na dłoni... 
Poza tym, ludzie to nie barany, gdyby amorki zaciągały ich ku szarej 
rzeczywistości, odciągając od mitycznej idylli, z pewnością przynajmniej kilkoro
stawiało by opór, a i cała scena powinna jawić się w barwach smutku i strachu… 
Jest inaczej.
Wrócę jeszcze do amorków - dokładniej jednego - tego, który odsłania 
przed ludźmi to, co jest pod czerwoną draperią, okrywająca złotą łódź - skrzydlatą 
/ nagą kobietę i bożka Pana. 
Wprawdzie niektórzy analitycy piszą, że amorek zakrywa łódź, ale przypatrzmy 
się uważnie tej scenie, gdyby rzeczywiście amorek chciał zakrywać postaci bogini
i bożka Pana - powinien stać lub polatywać w innym miejscu, inaczej ciągnąć płótno... 
Nie nie, on je odkrywa, pokazuje, zachęca do oglądania, obiecuje…
Można by polemizować z tą interpretacją tylko wówczas, gdybyśmy mieli do 
czynienia z wizją malarza o niewielkim zacięciu do realistycznego odtwarzania 
szczegółów, lecz bynajmniej, Watteau wiele uwagi i ogromną ilość szkiców 
poświęcił studiowaniu ruchów, gestów, min nawet.
Moim zdaniem Wielkim błędem byłoby sądzić, że czynił tak..., przypadkiem. 

Ale przejdźmy do przedstawień postaci ludzkich - pięć par u dołu, trzy na 
pagórku. Niektórzy sądzą, że te ostatnie są tylko alegorią, albo
 powtórnym przestawieniem par widzianych u dołu. 
Jest co najmniej kilka powodów, by się z tym nie zgodzić... 

Po pierwsze - jest coś, co wyróżnia te trzy pary na pagórku, ale o tym jeszcze 
za chwilę, a po drugie - Watteau jak już wspomniałem - był znany z dbałości 
o szczegóły, nawet o takie "drobiazgi", jak stroje, czapki, ozdoby, laseczki, pieseczki itp., 
nie ma zatem żadnego powodu, by w tym przypadku zmieniał swoje 
przyzwyczajenia..., a jeśli chodzi o szczegóły ubioru i inne wymienione 
wyżej drobiazgi, bardzo dużo różni i poszczególne pary i ich obie grupy. 

Czas opisać pięć par najbliższych łodzi. 
Pierwsza para z lewej..., i od razu zaskoczenie!
Czyżby ta pani ciągnęła ku łodzi niepewnego pana...? Niebywałe! 
Druga para tuż przy burcie, pan zachęca usilnie, pani natomiast stoi, 
paluszkami międli suknię za plecami - jakbym słyszał jej myśli - ulec
czy uciec - oto jest pytanie! 
W końcu trzy pary zbite w grupkę, najbliżsi łodzi to niemal stereotyp, 
pan odważny, już marzy na jawie, pani się ociąga, ale wierzy mężczyźnie 
i idzie za nim - druga para nieśpieszna, oboje o większej niż inni tuszy, 
jakby zażenowani odwracają się do pary ostatniej, zawadiackiej w pozie 
i geście, zapewne opowiadającej właśnie dowcipy, których treści nietrudno 
się domyślić... Owa czwarta para (licząc od łodzi) niejako korkuje drogę, 
tak tuszą, jak swoim rozlazłym niezdecydowaniem, pan nawet laseczkę 
trzyma, jakby nie pamiętał o jej istnieniu... 
Spośród tych pięciu par, trzy ostatnie wyróżnia coś jeszcze - są odziane mniej
schludnie i raczej ubogo. Czyżby chodziło o (raczej rewolucyjną ówcześnie), 
myśl, że idylla jest dostępna i dla stanów niższych?
Teraz trzy pary na pagórku - pierwsza schodzi już ku łodzi, druga właśnie zbiera
się do odejścia - pani pan pomaga - a oboje chętni - na co wskazują gesty - dłoń
pani / na dłoni pana. Trzecia para to kolejny powód, dzięki któremu uważam 
tą grupę za zasadniczą dla całego obrazu. Nawet formalnie, bo biała, atłasowa
suknia kobiety, to silny akcent utrzymujący w równowadze całą kompozycję... 
Lecz przejdźmy do tej pary dokładniejszego opisu...
Pan klęczy, szepcze siedzącej kobiecie miłe słówka, zachęca, a pani siedzi
i nic nie wskazuje by obok zadowolenia z poziomu adoracji, zamierzała powstać
i ruszyć za nim... Bynajmniej, Pani siedzi wygodnie, w rękach trzyma wachlarz, 
na twarzy wyraz nieodgadniony...
Czemu...? 
Spójrzmy w dół - u jej stop, po prawej - siedzi sobie dziecko. 
Dziecko odziane, acz z gołymi nóżkami, co niektórym każe wierzyć, że mamy 
tam kolejnego amorka. Jednak..., jednak postać jest, co nie co odziana, a inne 
amorki są nagie w 100%. Poza tym lżejszy i swobodniejszy strój małych dzieci 
nie jest niczym dziwnym, ani nie był... 
To niemal odwieczny przywilej dzieci - nie musieć dostosowywać się sztywno 
do pruderii dorosłych. Ba, dawnymi czasy obie płcie w pewnym wieku odziewano 
w rodzaj sukienki. Dziecko zatem siedzi i ciągnie (mamę?) za skraj sukni, ciągnie
ją jednak w kierunku odwrotnym niż Pan radzi, jakby chciało przypomnieć o swoim
istnieniu, domagało się uwagi. 
Gdyby przyjąć taki sens scenki, dziecko byłoby przeciwwagą dla zabiegów pana,
skazanego tym samym na sromotną porażkę... Ale spójrzmy uważniej - zwróćmy
uwagę na atrybuty - przedmioty. 
Na posągu Afrodyty - przewieszony jest kołczan i łuk, symbole miłości. 
Na drugim, mniejszym łuku i kołczanie - siedzi dziecko. 
Pozostałe amorki nie mają ze sobą łuków ani strzał. 
Kołczan i łuk na posagu, są raczej oczywistym symbolem, pozwalającym 
zidentyfikować w kamiennej kobiecie Afrodytę, i jeśli tak, to i malutki kołczan
i łuk, na którym siedzi dziecko, powinien być traktowany, jako metafora raczej, 
nie zaś dosłowne odniesienie do starożytnego mitu. Wszak amor z łuku strzela, 
siejąc miłość, zamiast na kołczanie siedzieć, jakby anektując jego zawartość 
dla siebie...
W większej części obrazu dominuje idylliczny opar miłości, lub jej zapowiedzi, 
niewypowiedzianej głośno obietnicy. Opar charakterystyczny dla stanu 
zakochania, jak wierzyli starożytni - wywołanego przez strzałę Amora... 

Ale jest i inny rodzaj miłości - zazwyczaj silniejszy, a zarazem bardziej 
wymagający ba, zazwyczaj dominująca nawet nad celnymi „strzałami Amora”. Jaka? Rodzicielska..., szczególnie matczyna.

Na wyspie wiecznej miłości nie byłoby miejsca dla dzieci, bo w wiecznej idylli 
nie ma odpowiedzialności za czyny, lecz w realnym świecie, odwrotnie. 
Realna miłość to także jej wynik, przedłużenie, dziecko. 
Gdy zsumować wątpliwości - oparte przecież wyłącznie na obrazie - po odsianiu
rzeczy niepewnych, pozostaje właściwie tylko jedna możliwość - ten obraz
przedstawia "Odjazd na Cyterę".
W tym obrazie alegoryczność i marzenie są głęboko przemieszane z realnością,
z prawdopodobną wizją zachowań ludzi, a przy tym dowodem wielkiego daru 
obserwacji świata (malarza), lecz nie obserwacji powierzchownej, wręcz odwrotnie... 
Z jednej strony widzę w obrazie myśl, że każdemu dana jest potencjalna 
szansa, by przeżywać rozkosze zakochania pozwalających snuć marzenia 
i nie dostrzegać trudności, nie patrzeć w przyszłość, brać to co jest, po prostu
korzystać z okazji. Temu właśnie służy mit wpleciony w tkankę pejzażu, carpe 
diem, jak powiedzielibyśmy dziś. Z drugiej strony, cóż to za wnikliwa obserwacja, 
gdyby była jednostronnie radosna...? 
W świecie realnym, nawet wówczas, gdy większość ulega chwili i korzysta 
z uciech, nie zawsze i nie wszystkim jest dane radować się, przezwyciężać 
choć na chwilę pruderię i tabu obyczaju... 
Nie wszyscy mają to szczęście, albo już mieli, a teraz, cóż, mają obowiązki... 
Przyczyna i skutek. 
W tym momencie przypomina mi się  obraz Tycjana pt., "Miłość ziemska i miłość 
niebiańska"...


Dwie kobiety, idylliczny ideał piękna, kobieta w białej sukni, amorek, 
woda i jej funkcja oddzielenia i odróżnienia mitu i prawdy - ukazania
 dwuwymiarowości idei miłości - i rozległy symboliczno - prozaiczny 
pejzaż w tle.

Spójrzmy raz jeszcze, na obraz Watteau, właściwie, na jego fragment:



Oto posąg nagiej bogini i odziana w piękną suknię postać siedząca u dołu...
Czyż nie wiąże tych prac myśl, iż personifikacja siły natury nie potrzebuje odzienia, 
ba, odziana byłaby wizytówką hipokryzji…? 
Bogini, awatar wszystkich kobiet, ucieleśnienie męskich pragnień, ideał piękna,
idea wyłuskująca z objęć codzienności - to, co w naszym życiu najbliższe natury. 
W obrazie Tycjana - woda w studni i fontannie - zarazem łączy i dzieli
przedstawienie kobiety realnej i awatara miłości - ale obie postaci są przedstawione tak, 
jak gdyby istniały naprawdę - za to u Watteau nie widzimy bogini miłości, to tylko 
stary, pożółkły, częściowo zniszczony posąg…, a jednak wisi na nim kołczan 
pełen strzał, łuk, a i wokół resztek posągu rośnie krzak róż, także symboli 
miłości - miłości w ogóle, uwzględniając fakt, iż nie ma róż bez...
Kobieta realna i u Tycjana i u Watteau jest odziana, bo nie jest w pełni wolna,
podlega skomplikowanym i wielopoziomowym regułom politycznej i obyczajowej
poprawności, społecznych współzależności, idei nadrzędnego porządku - jednak 
w sensie, jak najbardziej przyziemnym - uregulowania codzienności pod kątem 
ogólnie - społecznym. 
Niestety, nawet współcześnie, w „demokracji z ludzką twarzą”, wolność jednostki 
ogranicza wolność innych, albo i / częściej znacznie, interes oraz wola nielicznych
 "wybranych"…
Ten obraz, obraz Watteau, jest niezwykły, bowiem niesamowicie płynnie
i naturalnie łączy w sobie dwie największe inspiracje artystów - personifikacje sił
natury, symboliczne uogólnienia spraw najprostszych, a zarazem prozaiczną na
wskroś obserwację, a zarazem dowód na to, jak wielką rolę w poznaniu innych 
ludzi odgrywa skupienie na szczegółach ich zachowania, reakcji, gestów, ruchów, 
form działania i granic wolności...
Wolność i miłość - relacje między nimi często goszczą w dziełach artystów 
wszelkich mediów. Wolna miłość, czy miłość wielowymiarowa - składająca się 
tylko z uciech i ta, w której uciechy mają konsekwencje - a konsekwencje wiążą 
się z obowiązkami. Która z tych relacji pełniej oddaje sens naszych pragnień, 
a która jest..., bliższa prawdy? Miłość…, jaką by nie była, daje nam - wszystkim 
zdolnym by ją odczuwać - poczucie wolności, zazwyczaj tymczasowe, czasem 
jednak trwające do końca życia..., 
i może to jest jedyna wolność pełna, jedyna bezsprzeczna, niepodważalna, zupełnie niezależnie, czy obdarzamy nią drugiego człowieka, siebie samego 
(Narcyz zazwyczaj, choćby cały świat potępiał, siebie ocenia pozytywnie), 
lub niedościgłą ideę…

Miłość wolna od ( sztucznych i pełnych hipokryzji ) zasad, pełna, wieczna lub
przynajmniej doczesna, jest wspaniałym hasłem i ideą, ale w realnym świecie
rzadko występuje w postaci czystej, szczerej i prawdziwej, niosącej radość 
mimo upływu lat…, w rzeczywistości to rzadkie zjawisko, co innego jednak..., 
w sztuce...

Koniec.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz